Konik na biegunach
a E
Za rok, może dwa, schodami na strych odejdą z ołowiu żołnierze,
E a
Przeminie jak wiatr, uśmiechów twych świat, kolory marzeniom odbierze.
a d
Za rok może dwa schodami na strych, za misiem kudłatym poczłapią,
d a E E7
Beztroskie te dni i zobaczysz, że jednak wspaniały był on...
A E
Konik, z drzewa koń na biegunach
E A
Zwykła zabawka, mała huśtawka, a rozkołysze, rozbawi.
A E
Konik, z drzewa koń na biegunach,
E a
Przyjaciel wiosny, uśmiech radosny, każdy powinien go mieć...
a E
Kłopotów masz sto i zmartwień masz sto, bez przerwy, to twa karuzela.
E a
Nie lalka co łka, nie piłka co gra, bez reszty twój czas dziś zabiera.
a d
Ulica szeroka, wystawa, to tu na chwilę przystaniesz zdumiony,
d a E E7
Uśmiechnij się więc i zawołaj, jak wtedy, gdy na grzbiecie cię niósł.
Konik, z drzewa koń na biegunach ...
Radosny to dzień, wspaniały to dzień, wracają z ołowiu żołnierze,
Ze strychu znów w dół, schodami aż tu wracają, lecz już nie do ciebie.
By ktoś miał jak ty radosne miał dni, powrócił przyjaciel, ten z wiosny.
Dlaczego - to każdy już powie - na plecach przyniosłeś go tu?
Konik, z drzewa koń na biegunach ...
Jacek Dybek – krakowski muzyk, kompozytor piosenki „Konik na biegunach" - po przejściu na emeryturę gra na saksofonie i klarnecie w kawiarni na Kazimierzu.
Ewa Solak: Dzisiaj w dresiku, czyli rozmawiamy „na sportowo”?
Jacek Dybek: - Może być nawet truchtem. Lubię sobie pobiegać. Od ósmej rano ćwiczę. Z Krakowa dojechałem do Rudawy, a potem pieszo dotarłem do Dębnika. Stamtąd kolega podwiózł mnie do miasta. I jestem.
- Kiedyś częściej, teraz rzadziej. Ale lubię to miasto. W końcu tu się urodziłem i przez wiele lat mieszkałem. Do dziś stoi mój rodzinny dom przy ulicy Miękińskiej. Krzeszowice śnią mi się nawet. Wyrosłem tu i nie mogę zaprzeczyć - jestem prowincjuszem.
Niewiele jednak zostało z atmosfery lat pięćdziesiątych, czy sześćdziesiątych. Nie ma już kawiarni Turystycznej niedaleko Pałacu Vauxhall, do której chodziliśmy z pisarzem Staszkiem Czyczem. Jego też nie ma.
- O! Wiele lat. Większość tego czasu spędziliśmy właśnie w Turystycznej. Obaj byliśmy sporymi indywidualnościami z poczuciem niespełnienia. Dziś wydaje mi się, że żyliśmy jakby w letargu tej prowincji, zwanej Krzeszowicami. Staszek potrafił jednak odnaleźć we mnie to, czego inni nie dostrzegali. Kilkakrotnie przewijałem się w jego twórczości. Napisał kiedyś, że gdyby Gandhi urodził się gdzie indziej, pewnie byłby gwiazdą. Wtedy jednak nie byłby tym, kim jest...
- Tak mnie tu nazywali. Zawsze byłem chudy, opalony i chodziłem w białym garniturze.
- Ale wtedy nie był to taki przebój, jak później, gdy zaśpiewała go Urszula. Kiedy pierwszy raz go zagrałem, był rok 1961. Franek Serwatka poprosił mnie o melodię do kabaretu Cyrulik, działającego wtedy przy krakowskiej Akademii Medycznej. Siadłem do fortepianu ciotki i próbowałem dotąd, aż wyszło coś, co spodobało się kabareciarzom. Franek napisał tekst. Utwór zajął I miejsce na festiwalu piosenki studenckiej w Częstochowie. A potem wydawało się już, że zniknęła. Aż zaśpiewała ją Urszula.
- Byłem zaskoczony! Siedziałem akurat w kuchni z córką, gdy przez radio puścili przebój. Ani żona, ani dzieci nie wiedziały, że to ja skomponowałem do niego muzykę. Bo komponować nigdy nie lubiłem. Wolałem na żywo improwizować. „Konik” w nowej aranżacji był jednak świetny.
- O pierwszym koncercie w parku przy budynku balneologii. Mając pięć lat, schowałem się pod estradą, żeby mnie nikt nie znalazł. O rozrabianiu w łaźni miejskiej, gdzie jako dzieci podglądaliśmy z kolegami kąpiące się dziewczyny. O piosenkach puszczanych przez radiowęzeł na poczcie. I pierwszym akordeonie, kupionym przez tatę. No i próbach nakłonienia mnie do nauki w szkole muzycznej.
- Nigdy nie nauczyłem się czytać nut, choć większość mojego życia była związana z graniem. Wszelkie próby teoretycznej edukacji w tym zakresie spełzły na niczym. Byłem po prostu leniwym lekkoduchem, choć nigdy nie miałem poczucia marnowania czasu.
- Ech, kiedyś to nie tylko w Krzeszowicach, ale też w Chrzanowie. Pamiętam dwie restauracje: Bajkę i Nową. Istnieją jeszcze?
- No właśnie. Wszystko się zmienia, oprócz poczucia niezależności. Choć na początku lat siedemdziesiątych, kiedy zakochałem się w swojej przyszłej żonie, byłem gotów ograniczyć tę niezależność.
- Tak, bo rodzina i jej bezpieczeństwo było dla mnie najważniejsze. Żona do dziś jest moim ideałem kobiety. Nie mógłbym być blisko niej, jeżdżąc równocześnie na koncerty, żyjąc jak artysta. Na szczęście mam też talent w rękach, zostałem dekoratorem na państwowym etacie. W latach osiemdziesiątych zwolnili mnie, co poniekąd sprawiło, że wróciłem do grania. Kupiłem klarnet i ćwiczyłem do upadłego. Poza tym zatęskniłem za muzyką. Zacząłem też grać na saksofonie. Miałem trochę szczęścia, bo nie zerwałem kontaktu ze znajomymi muzykami z dawnych lat.
- Teraz razem z pianistą Andrzejem Nowakiem w każdy czwartek gram w knajpce „Dawno temu na Kazimierzu” przy ulicy Szerokiej.
- Droga do celu nie zawsze jest najistotniejsza. Jako dziecko, chodziłem do przedszkola na Nowej Wsi. Na podwórku, w maleńkiej, drewnianej klitce mieszkał facet, którego wszyscy się bali. Prawdopodobnie pomagał przy pracach w ogrodzie, ale był upośledzony. Uciekaliśmy przed nim, by znów wracać i podpatrywać, co robi. Pewnego dnia wpadliśmy do tej chatki i zamarliśmy, bo był w środku. Jak gdyby nas nie zauważył. Wziął do ręki skrzypce. Oniemieliśmy, słysząc muzykę wygrywaną z taką pasją. Bo rzecz w tym, by umieć wyrażać siebie. To, co wynika z wewnętrznej potrzeby, co faktycznie w duszy gra. To właśnie jest dla mnie istotą rzeczy. Mam dobry słuch i kocham muzykę. To sprawia, że nadal pracuję, robiąc to, co najbardziej lubię.